#wielka wojna
Ponieważ ostatnimi czasy takie zainteresowanie wzbudzają u was treści historyczne, chciałem się podzielić artykułem, który znalazłem przypadkowo. Jak się spodoba, to okey, a jak nie to chuj murzyński wam w dupę, a temat na śmietnik
Link do artykułu
historia.focus.pl/wojny/bron-chemiczna-smierc-nie-zawsze-jest-taka-sama-1479
Poniżej wklejam całą treść, na wypadek gdyby artykuł zniknął z serwerów.
Miłej lektury!
Najpierw był chlor, potem gaz musztardowy. Zaatakowanym bronią chemiczną żołnierzom było wszystko jedno, od czego giną. Pragnęli tylko jednego – umrzeć jak najprędzej.
Umierała w mękach. Każdy oddech sprawiał rozdzierający ból. Wokół rozkwitała wiosna, ale słońce nie ogrzało jeszcze ziemi. Było coraz zimniej. Serce trzepotało rozpaczliwie, sprawiając, że życie uchodziło z niej coraz szybciej. Usłyszała przeraźliwy krzyk, poczuła szarpanie. Było coraz ciężej żyć. Śmierć przyszła po dwóch godzinach.
Clara Haber była doktorem chemii. Obserwowała karierę swojego męża Fritza i coraz bardziej niepokoiło ją to, że wprzęga naukę do służby na rzecz przemysłu. Gdy wybuchła I wojna światowa, Fritz spontanicznie zaangażował się w działania dla armii niemieckiej. „Niemcy mają prawo do zemsty za wszelkie krzywdy i upokorzenia” - mówił. Zgłosił się do Ministerstwa Wojny i zadeklarował chęć opracowania nowej broni, która przechyliłaby szalę zwycięstwa na rzecz Niemiec w wojnie pozycyjnej. Urzędnicy początkowo nie byli entuzjastycznie nastawieni do tych prac. Poszukiwania naukowców wydawały się zbyt kosztowne w stosunku do oczekiwanych efektów. Ale żona Fritza, utalentowana chemiczka, doskonale wiedziała, czego może się spodziewać. W laboratorium męża obserwowała śmierć zagazowywanych zwierząt doświadczalnych, która za każdym razem przytłaczała ją horrorem objawów towarzyszących zgonowi.
Haber nie ustawał w dążeniach i je- sienią 1914 roku zaprezentował wojskowym pokaz działania swojego wynalazku na poligonie pod Kolonią. „Sehr gut, Herr Profesor” - usłyszał od widzów. Został awansowany do stopnia oficerskiego i objął kierownictwo wydziału chemicznego Ministerstwa Wojny. Pierwszymi ofiarami byli dwaj asystenci Habera, którzy zginęli w laboratorium. „Zaklinam cię, przestań!” - krzyczała Clara. Ale gaz był już gotów, a profesor Haber nie zamierzał wstrzymywać działań.
180 TON CHLORU POD YPRES
Pierwsza bitwa pod Ypres, największa bitwa 1914 roku, została nazwana przez Niemców Kindermord - rzezią niewiniątek. Miesiąc walki pozycyjnej przyniósł 108 tysięcy ofiar śmiertelnych po stronie Wielkiej Brytanii, Francji i Belgii oraz 130 tysięcy zabitych po stronie Niemiec. Dowództwo niemieckie stanęło na stanowisku, że trzeba poszukać nowej broni, która ograniczy straty własne i pozwoli na szybsze i bardziej spektakularne wygrywanie przyszłych bitew. Okazało się, że taka broń jest już gotowa, przeszła testy i jedyne, co jest potrzebne - to sprzyjający wiatr. Dosłownie, nie w przenośni.
22 kwietnia 1915 r. pod Ypres był pięknym dniem. Przed południem Niemcy zorganizowali niechlujny ostrzał artyleryjski, potem ucichli. Ciepło. I taki nieduży, miły wiaterek.
Po niemieckiej stronie frontu cisza. W okolicach, gdzie zajął pozycje 35. gazowy pułk inżynieryjny, plącze się kilka osób - co rusz podnoszą poślinione palce, machają małymi chorągiewkami i spoglądają w niebo. Wydawało się, że tego dnia wojna nie przyniesie wielu ofiar. Francuska brygada wojsk kolonialnych wreszcie odpoczywa, żołnierze śmieją się, opowiadają sobie o planach na przyszłość, jeden z Algierczyków czyta na głos list z domu. Urodził mu się syn i w każdym liście żona opisuje coś nowego.
Nic się nie dzieje, nikt nie strzela, śmierć nie zbiera codziennego żniwa. Haber dochodzi wtedy do wniosku, że wiatr już się nie zmieni, i daje sygnał wojskowym. Pod pierwszą linię frontu docierają żołnierze gazowego pułku inżynieryjnego. Z miejsca, w którym się znajdują, słychać rozmowy Francuzów. Wciąż nikt nie strzela, nie było rozkazu.
Technika, którą się posłużono, nawet wtedy uznawana była za prymitywną. Kto to widział, by po prostu wkopać w ziemię jakieś butle, a potem, odkręciwszy je, czekać na efekt, zdając się na kierunek i siłę wiatru? Ale niemieccy żołnierze nie dyskutowali z otrzymanymi rozkazami - założyli maski i odkręcili butle.
Butle rozmieszczono w terenie na długości około 6 km. Znajdowało się w nich około 180 ton chloru.
Chlor jest cięższy od powietrza, świetnie nadaje się do rażenia wroga tkwiącego w okopach. Skrapla się go pod ciśnieniem; w momencie otwarcia pojemnika, w którym się znajduje, gwałtownie wytryskuje, przechodząc prawie natychmiast w gaz. W zagłębieniach, do których spłynie, może utrzymywać się nawet do 3 godzin.
Sprzyjający wiatr podniósł chmurę oparów i skierował ją na okopy Francuzów. Żołnierze zobaczyli smugi białawego dymu, płynącego od niemieckiej strony. Przeważała ciekawość - dziwna mgła zasłaniała linie wroga i przez chwilę nikt nie obawiał się ostrzału. Mieniła się teraz dziwnymi kolorami, z wierzchu żółtawa, jakby pochłaniała słońce, od spodu zielonkawobrunatna. Nawet ładna. „Koledzy, widzieliście?" - Algierczyk, któremu urodził się syn, złożył starannie list i wyjrzał na chwilę z okopu.
Nadlatujące opary miały dziwny zapach, mdławy, słodkawo-cierpki. Ktoś nieostrożnie zaczerpnął głębszy oddech. I wtedy się zaczęło.
Najpierw krzyki, potem próby ucieczki, byle dalej, przed siebie, porzucić broń, schować się w zaułkach okopów. Potem krzyki ucichły, pojawiła się tylko koszmarna melodia rzężeń, kaszlu i rozpaczliwych wymiotów. Tysiące żołnierzy niemalże w jednym momencie padło w konwulsjach, próbując złapać choć łyk powietrza. Najszybciej umierali ci, którzy upadli na dno okopu. Prężyli się w próbach ucieczki przed śmiercią. Twarz Algierczyka, którego syn miał zaledwie kilka miesięcy, nie przypominała już ludzkiego oblicza. Sczerniała jak zwęglona, na poparzonych wargach bulgotała krew. Innym krew ciekła z nosów, z uszu. Z oczu lały się toksyczne łzy. Może ktoś się modlił o szybszą śmierć, od szrapnela, od kuli, bagnetu. Lepiej byłoby dać się zatłuc kolbami, umrzeć, trzęsąc się w gorączce gangreny, próbować włożyć w brzuch wypływające zeń trzewia, niż dożyć do takiej śmierci.
Koszmar spotkał też nadbiegających z pomocą. Gaz spływał do okopów, otulał wciąż żywych i tych już martwych.
Wokół miejsca ataku wybuchła straszliwa panika, żołnierze nawet w bardziej odległych miejscach frontu z rozpaczliwym krzykiem rwali się do ucieczki na oślep, na śmierć.
CLARA UMIERA JAK ŻOŁNIERZ
Nie wiadomo, dlaczego Niemcy nie wykorzystali do końca swojego sukcesu militarnego, dlaczego nie ruszyli do ataku. To debiut, pierwszy tak udany atak chemiczny, jego skutki były trudne do oszacowania. Profesor Fritz Haber uważnie obserwował zaatakowane tereny, sporządzając niezbędne, szczegółowe notatki. Wrócił do sztabu, przy najbliższej okazji udzielił obszernych wyjaśnień dziennikarzom. Zanim dotarł do domu, w niemieckiej prasie ukazały się artykuły pełne zachwytów nad geniuszem naukowca, który swoje umiejętności ofiarował ojczyźnie. Pojawiły się komentarze, że gaz profesora Habera jest bardziej humanitarny niż miny czy pociski artyleryjskie. „Pański wspaniały sukces nie zostanie nigdy zapomniany" - napisał w liście do chemika minister wojny. Rozentuzjazmowany Haber ze sloganami o miłości do ojczyzny na ustach pojawia się w domu.
Clara Haber ma już 45 lat i niemalże od 13 lat jest przykładną panią domu. Publicznie pokazuje się tylko na spotkaniach podobnych jej kobiet; jedyne wykłady, jakie wygłasza, dotyczą zastosowania chemii w gospodarstwie domowym. Mąż nie potrzebuje już jej pracy naukowej, a kiedy Clara próbuje rozmów merytorycznych, jest odsyłana na należne żonie wielkiego naukowca miejsce - w cień. Opieka nad trzynastoletnim synem Hermannem wypełnia cały jej czas. „Zawsze uważałam, że ludzkie życie jest tylko wtedy coś warte, gdy człowiek może w pełni wykorzystać wszystkie swoje zdolności i doświadczyć wszystkiego, co los mu ofiarowuje" - pisze gorzko Clara w liście do przyjaciółki.
Widzi męża otoczonego chwałą, awansowanego do stopnia kapitana, przyjmującego gratulacje ze wszystkich stron, i doskonale wie, za co jest tak chwalony i poważany. Nauka, którą ona kocha, w jej oczach została przez niego sprostytuowana, wykorzystana do masowego zabijania. Clara doskonale wie, jak umierali Francuzi pod Ypres. Nie widziała tych straszliwych obrazów, ale wie.
Po raz kolejny prosi męża, by zaprzestał swoich badań. Określenie „prosi" wydaje się stanowczo za słabe. 2 maja 1915 roku, po przyjęciu na cześć Fritza, Clara pokazuje siłę swojego charakteru, który kazał jej kiedyś walczyć o studia, o karierę naukową, o tytuł doktorski. Mówi: „zabiję się, jeśli nie przestaniesz". Fritz obojętnie zostawia ją, rzucając przez ramię frazes o zdradzie ojczyzny. Wychodzi. Musi pracować.
A Clara chce, żeby jej życie było wreszcie coś warte. Wykrada mężowi pistolet. Idzie do ogrodu i tam strzela sobie w serce.
Strzał nie jest śmiertelny. Kula rozrywa klatkę piersiową, narusza serce, ale go nie zatrzymuje, masakruje płuco. Odłamki kości i skrzepy krwi bulgoczą w kruchym ciele. Serce trzepocze rozpaczliwie; powietrze, które pani doktor wciąga do płuc, jest boleśnie zimne, sprawia ból. Clara próbuje się czołgać, ale starcza jej sił jedynie na to, żeby drzeć paznokciami ziemię. Usta sinieją, z oczu lecą łzy, z ust płynie czarna krew. Widzi coraz gorzej i nie wie, czy to zapadający zmierzch, czy ciemnieje jej przed oczami. Chce umrzeć, umrzeć jak najszybciej, ale wtedy słyszy krzyk i zdaje sobie sprawę, że widzi ją jej ukochany syn Hermann, jedyne dziecko, jedyne światło i sens jej zmarnowanego życia. Czuje szarpanie i coraz większy ból. Próbuje coś powiedzieć Hermannowi, ale tylko pluje skrzepami. Hermann płacze. Długie dwie godziny umierania jak żołnierz pod Ypres. Fritz nie uczestniczy w jej pogrzebie. Na wojnie muszą być ofiary.
INSPEKCJA POLA BITWY
Jeden sukces musi zrodzić następny, inaczej straci sens. Armia niemiecka przygotowywała się do powtórnego użycia nowej broni, tym razem na froncie wschodnim. Należało skruszyć siły i morale przeciwników. Haber był tytanem pracy. Krótki okres pomiędzy śmiercią żony a kolejnym eksperymentem z bronią chemiczną spędził na żmudnych badaniach naukowych. Nową broń należało rozwijać i doskonalić.
Kolejny test nowej broni został wyznaczony na koniec maja. Wybrano miejsce - Bolimów, niedaleko Skierniewic. To właśnie tam przebiegała linia frontu, ciągnącego się wzdłuż Rawki i Bzury. Niemieccy żołnierze z tamtego rejonu mieli już pewne doświadczenie w stosowaniu innowacyjnej broni. Jeszcze w styczniu 1915 roku przeciwko siłom carskim użyto substancji zbliżonej w działaniu do gazu łzawiącego - bromku ksylilu. Wtedy atak nie powiódł się na skutek zbyt niskiej temperatury, ale nic nie stało na przeszkodzie, żeby spróbować ponownie, tym razem z użyciem nowego środka, chloru.
Rozmach operacji, którą nadzorował profesor Haber, budził podziw i szacunek w Ministerstwie Wojny. Trudne zadanie logistyczne przewidywało przetransportowanie na linię frontu aż 12 tysięcy ciężkich, stalowych 40-litrowych butli z chlorem. Ostrożne rozmieszczenie ich przed linią rosyjskich okopów wymagało od oddanych niemieckich patriotów niezwykle ciężkiej pracy, z narażeniem życia i zdrowia. Żołnierze pułku gazowego zostali wyposażeni w górnicze aparaty tlenowe, a niemieckie wojska znajdujące się w pobliżu w specjalne tampony, blokujące możliwość przypadkowego wdechu trujących oparów.
W ten sposób na froncie wschodnim, na jednym tylko odcinku koło Bolimowa, znalazły się 264 tony chloru. Pierwsza część operacji była niezwykle trudna i choć została szczęśliwie zrealizowana, strona niemiecka wciąż nie mogła mieć pewności pełnego sukcesu. Haber z uwagą monitorował pogodę. Wiosenne ciepło i stały do tej pory wiatr mogły w każdej chwili ulec zmianie. Wreszcie w nocy z 30 na 31 maja 1915 roku na rozkaz dowódcy 9. Armii odkręcono zawory butli z chlorem.
100 ton chloru więcej niż pod Ypres zagwarantowało wspaniały sukces. Z butli uniosła się aż sześciometrowa fala oparów i przemieściła się na pozycje wroga. Z rosyjskich okopów dochodził ten sam dźwięk, co miesiąc wcześniej pod Ypres - krzyki, jęki, rzężenia - a potem cisza. Mając pewność, że gaz opadł, profesor Fritz Haber osobiście udał się na inspekcję pola walki.
Nie schylał się nad umierającymi wrogami, wiedział bowiem, że trujący gaz kłębi się przy ziemi i mimo posiadanego zabezpieczenia może mu zaszkodzić. Szedł więc wyprostowany, rozglądając się czujnie i sprawdzając skuteczność broni. Jako asystenta przydzielono mu młodego lejtnanta Maxa 22 I Wilda, agenta służb specjalnych. Nowy sposób walki zdał egzamin. „Dziś, kiedy mamy cały świat przeciwko sobie, musimy odrzucić skrupuły moralne" - rzekł zadowolony z efektów chemik.
Max Wild, zawodowy żołnierz, widział już trupy, widział śmiertelnie rannych, zmasakrowanych i okaleczonych, widział ludzi umierających na skutek zakażeń. Znał smród gnijących bandaży, krew i ropę, a jako agent służb specjalnych widział wszelkie okrucieństwa wojny. Ale to, co zobaczył pod Bolimowem, wstrząsnęło nim tak bardzo, że zaczął profesorowi zadawać pytania o bestialstwo, moralność i człowieczeństwo. „Czy to jeszcze jest wojna?" - pytał.
Szedł z piechotą, która miała wzmocnić pierwszy atak, ale podczas ich marszu nie padł ani jeden strzał. Rosyjscy żołnierze leżeli w konwulsjach. Niektórzy próbowali pełzać, drąc paznokciami ziemię, inni na czworakach parli naprzód, w zwierzęcej chęci ucieczki od złej śmierci. Otwierali i zamykali niebieskie usta, wystawiali sine języki, próbowali pluć, wymiotować. Co rusz ktoś trząsł się w suchym odruchu wymiotnym. Ktoś próbował zedrzeć z siebie mundur, mając płonną nadzieję, że dzięki temu nabierze wreszcie powietrza. „O, proszę zwrócić uwagę, że ma już niebieskie gałki - mówił z zainteresowaniem profesor - nic to, już po nim, idziemy dalej".
Niemcy szli w milczeniu, z opuszczonymi karabinami. Ktoś schylił się i podniósł zsiniałą bezwładną postać. Po chwili kolejni żołnierze zaczęli podejmować z ziemi ni to żywych, ni to zwłoki. W ciągu kilku godzin na dziedzińcach szkół w pobliskich miejscowościach poukładano setki żołnierzy potrutych gazami. Nieliczni lekarze z siostrami Czerwonego Krzyża krążyli bezradnie. Zabrakło wyszkolonego personelu, aby ratować zagazowanych. Rosjanie i Polacy, żołnierze armii carskiej, umierali wreszcie po godzinach męczarni, spokojnie, cicho, bez buntu, całymi dziesiątkami.
Wobec ewidentnego sukcesu i obezwładnienia jednym atakiem około 11 tysięcy wrogów, dowództwo armii niemieckiej zdecydowało się w dalszym ciągu korzystać z nowej broni chemicznej. Nad Bzurą i Rawką powtórzono ataki jeszcze trzykrotnie: 12, 17 czerwca i 6 lipca 1915 roku.
Sukces pomniejszyły nieoczekiwane straty własne. Nie dość dokładna obserwacja pogody sprawiła, że rozpoczęto emisję gazów w momencie, gdy zmieniał się wiatr - ponad 1200 żołnierzy niemieckich padło ofiarą gazu. Dowództwo niemieckie stanęło wówczas na stanowisku, że ryzyko potencjalnych strat własnych jest za duże, by ponownie użyć niepewnego preparatu.
NOWA SUBSTANCJA
Po pierwszym zastosowaniu chloru w bitwie pod Ypres generał Berthold von Deimling pisał, że zarówno przed, jak i po ataku targały nim sprzeczne emocje. Z jednej strony sama myśl, by przebywających w sąsiednich okopach żołnierzy po prostu wytruć jak szczury, była wstrętna dla zawodowego żołnierza, gotowego na otwarty bój na śmierć i życie. Z drugiej jednak strony wahał się - wojna pozycyjna, w jaką od samego początku wpakowały się jego wojska, nie była niczym dobrym. Ofiar wśród własnych sił przybywało, żołnierze umierali nie tylko w wyniku ataków, ginęli też powoli i boleśnie z powodu zakażeń, z braku antybiotyków, podstawowej aseptyki. Morale spadało niepokojąco, a ci, którzy jeszcze w coś wierzyli, modlili się o zwycięstwo lub śmierć. Może więc szybki atak chemiczny uratowałby sytuację, pozwolił na decydujące zwycięstwo?
Jego tok myślenia był bliski wielu oficerom z niemieckiego dowództwa. Nawet ci, którzy poznali koszmar ataków oparami chloru, nawet ci, którzy widzieli śmiertelne konsekwencje pomyłki zastosowania tej broni, mieli nadzieję, że nowocześniejszy, lepszy środek da wreszcie przewagę w boju. Rzecz w tym, że alianci uczyli się na błędach - wkrótce na wyposażeniu ich wojsk znalazły się maski gazowe. To znacznie redukowało efektywność ataku chemicznego. Rozwiązanie stanowiłaby substancja, która atakowałaby nie tylko drogi oddechowe oraz byłaby łatwiejsza do kontrolowania niż chlor.
Frederick Guthrie był skromnym fizykiem i popularyzatorem nauki. W roku 1860 przypadkowo odkrył działanie związku etylenu z chlorkiem sulfurylu. Mieszając substancje niechcący polał odrobiną swoją dłoń. Bezbarwna, oleista ciecz o dziwnym, jakby kulinarnym zapachu wsiąkła w skórę naukowca z wielką łatwością. Po chwili w tym miejscu powstał czerwony piekący pęcherz. Bardzo bolesny. Fizyk opisał zjawisko starannie, po czym przeszedł do innych prac.
Chmura dotarła do pierwszych stanowisk i wtedy... Ludzie zaczęli uciekać przez pola bez zmysłów, na oślep. Wyprzedzając morderczą chmurę
O jego przypadkowym odkryciu przypomniano sobie, poszukując innowacji w broni chemicznej. Związek, co sprawdzono w laboratorium, okazał się środkiem bardzo agresywnym, drażniącym poważnie drogi oddechowe oraz płuca, ale również - i to okazało się bardzo istotne - wywołującym oparzenia skóry. Można było zatem liczyć na to, że wróg, nawet gdy zastosuje maski, zostanie wyeliminowany z pola walki. Jak stwierdzono - na skutek hydrolizy iperytu siarkowego powstaje reaktywny cykliczny jon sulfoniowy - a zatem na działanie nowego środka najbardziej narażone będą wilgotne powierzchnie ciała nieprzyjaciela jak odkryta skóra i oczy. Jon łączy się z DNA wroga i powoduje śmierć komórek lub mutacje prowadzące do późniejszej śmierci. Gaz musztardowy jest świetnie rozpuszczalny w tłuszczach, z łatwością przenika nawet przez suchą skórę. Zawodowych wojskowych znacznie lepiej niż wyniki doświadczeń laboratoryjnych przekonują doświadczenia w boju. Na taki test zdecydowano się dwa lata po atakach nad Rawką. Tym razem poligonem prób stało się znów Ypres. Potrzebne było zwycięstwo!
Nową broń chemiczną wypróbowano 12 lipca 1917 roku. Gaz nie był już losowo rozpylany - użyto granatów odłamkowo-chemicznych, zawierających nową substancję oraz niewielki ładunek wybuchowy dla rozerwania skorupy i rozproszenia trucizny. Prawdziwie nowoczesna broń, łatwa w zastosowaniu i działająca wielotorowo. Sukcesu na taką skalę nie spodziewał się nikt, z wyjątkiem nadzorujących atak chemików.
Żołnierze francuscy, widząc rozprzestrzeniającą się w wyniku ostrzału szarozieloną chmurę, która stopniowo zabarwiała się na żółto, pośpiesznie nakładali maski gazowe. Myśleli, że będą bezpieczni, choć niektórzy z nich, mając w pamięci koszmar ataku falowego sprzed 2 lat, zdjęci strachem cofali się nerwowo. Chmura dotarła do pierwszych stanowisk i wtedy... ludzie zaczęli uciekać przez pola bez zmysłów, na oślep. Wyprzedzający morderczą chmurę, niosącą za sobą dziwny zapach piknikowego jedzenia, mieli w oczach przerażenie. Za nimi szła śmierć, niszcząc wszystko, do czego się kleiła. Spalona ziemia, martwe rośliny, leżące w oddali drgające ciała. Oślepli żołnierze, twarze sino zabarwione, wyciągnięte w rozpaczliwym geście wołania o pomoc dłonie. Za nimi w wypełnionych gazem okopach zostały setki martwych i konających towarzyszy broni. Straszliwe obrażenia tych, którzy stali w pierwszej linii podczas ataku, nigdy wcześniej nie były obserwowane podczas żadnej bitwy. Skóra ofiar zmieniła kolor, była bladosinoniebieska, a ciała pokrywały się ogromnymi pęcherzami pełnymi żółtawego płynu. Pęcherze pękały, a skóra odchodziła płatami, bezwstydnie obnażając kolejne warstwy skóry, głęboko, aż do mięśni. Oczy tych żołnierzy, na których zadziałała płynna, a nie tylko gazowa forma substancji, były wypalone. Pole bitwy zapełniały odczłowieczone, nagie worki z kośćmi. Potem chmura gazu opadła i rozeszła się pod wpływem wiatru i wydawało się, że już jest po ataku.
Ale nie było. Niemieccy eksperci ustalili, że konsekwencje użycia nowego gazu będą inne niż w przypadku użycia chloru. Po pierwsze - kompleksowe działanie na cały organizm nieprzyjaciela. Po drugie opóźnione efekty, co oznaczało, że nawet ci, którzy mieli kontakt z trującym gazem bojowym o mniejszym stężeniu, będą po pewnym czasie ostatecznie usunięci z pola walki. Gaz miał więc szczególnie korzystne - z bojowego punktu widzenia - właściwości.
Ci, którzy wyszli z ataku cało, pomagali transportować poparzonych i oślepionych towarzyszy poza strefę rażenia. Docierali do lazaretów, a potem wracali na swoje stanowiska, ostrożnie wciągając w nozdrza powietrze, by wyczuć, czy znów nie nadpływa nieznośnie musztardowy zapach. Chwytali za broń i byli gotowi do walki.
Na skutki porażenia nową bronią trzeba było poczekać nawet i kilka godzin. Okazało się, że było warto. Postępujące oparzenia, utrata wzroku, trwałe uszkodzenia płuc z niedającą się usunąć dusznością... Skażeni byli nawet ci, którzy tylko przeszli przez teren ataku. Skażeniu uległy przedmioty osobiste bezpośrednich ofiar ataku, a zatem prędzej czy później z pola walki pozbywano się nawet tych żołnierzy, którzy chociażby trzymali pamiątki po swoich zmarłych towarzyszach. Pierwsze objawy zaobserwowano u Szkotów, których mundury zawierały element tradycyjnego stroju. Obnażone pod kiltem nogi zaczęły po kilku godzinach od ataku pokrywać się powiększającymi się pęcherzami, które wypełniała żółta maź...
Liczne dane wykazują, że tylko w dniu ataku zmarło aż 20 tysięcy żołnierzy alianckich - Francuzów, Anglików i Szkotów. Badania przeprowadzane jeszcze wiele lat po tym wydarzeniu sugerują, że liczba ofiar była o wiele większa. Iperyt - jak nazwano gaz musztardowy - wywołał opisane wcześniej przez naukowców mutacje komórkowe, czyli spowodował znaczące obniżenie odporności i liczne nowotwory u porażonych.
Broni chemicznej nie używali wyłącznie Niemcy, choć oni posługiwali się nią najczęściej - podczas I wojny użyli około 56 tysięcy ton gazów. Palmę pierwszeństwa wśród państw alianckich dzierżyli Francuzi - 26 tysięcy ton. Brytyjczycy użyli 14 tysięcy ton. Według różnych statystyk ofiarami nowych środków bojowych padło ogółem nawet milion trzysta tysięcy żołnierzy i dość trudna do określenia liczba cywilów. Pod koniec wojny co czwarty niemiecki pocisk artyleryjski wystrzelony na stanowiska wroga niósł gaz musztardowy. Tylko w wyniku stosowania iperytu zmarło w trakcie ataków lub tuż po nich około 150 tysięcy żołnierzy brytyjskich, przy czym liczby te są z pewnością zaniżone, bo dotyczą jedynie zatrutych gazem przyjętych do lazaretów i szpitali. Śmierć pokazała zupełnie nowe oblicze.
Gratuluję tym, którzy wytrwali do końca, myślę że było warto
Za Kaisera, Cara i Cesarza.... ZA POLSKĘ!
Gdy wybuchła wojna, państwo polskie nie istniało. Ale istnieli Polacy. Jako obywatele Rosji, Niemiec i Austro-Węgier podlegali obowiązkowej służbie wojskowej i mobilizacji. W ciągu czterech lat konfliktu do obcych armii wcielono około 3 milionów naszych rodaków. Co szósty zginął lub wrócił do domu okaleczony.
Kilka miesięcy przed zamachem w Sarajewie Ignacy Paderewski zaproszony na obiad przez premiera Wielkiej Brytanii Herberta Asquitha usłyszał: „Nie ma nadziei dla waszego kraju, żaden, proszę pana”. „Ależ szanowny panie - odpowiedział wirtuoz fortepianu i polityki – istnieją na świecie rzeczy, których nie można przepowiedzieć nawet brytyjski premier”.
Nie trzeba było być prorokiem, żeby przyznać rację Paderewskiemu. Po rewolucji 1905 r., wojnie japońsko-rosyjskiej i wojnach bałkańskich kolejny konflikt wisiał w powietrzu. Musiał się tylko znaleźć ktoś, kto podłoży ogień pod tę beczkę prochu. Przewidzieć nie dało się jedynie tego, że będzie to Gawriło Prinip, 20- latek z prowincjonalnej Bośni. Reszta potoczyła się według schematu określonego przez zawiłą sieć układów sojuszniczych. Austria wypowiedziała wojnę Serbii, Austrii – Rosja, Rosji – Niemcy. I stało się to, na co pokolenia Polaków czekały przez cały wiek – zaborcy wreszcie skoczyli sobie do gardeł.
Siwy Strzelca Strój
Działacze niepodległościowi rozważali różne scenariusze zachowania na wypadek wybuchu wojny. Drogowskazy wyznaczające dwie główne drogi do wolności ustawili niemal równocześnie. W roku 1908 w Warszawie ukazała się praca Romana Dmowskiego „Niemcy, Rosja i kwestia Polska”; we Lwowie powołano konspiracyjną organizację Związek Walki Czynnej.
Pod Rafajłową w styczniu 1915 r. II Brygada Legionów straciła 5 żołnierzy. Rosjanie ponieśli dużo większe straty. Zginęło ich 400.
Diametralnie różnie koncepcje – pasywizm i aktywizm – wynikały z odmiennych uwarunkowań, w jakich znajdowali się ich twórcy. Brutalny reżim w zaborze rosyjskim nie pozwalał na prowadzenie jakiejkolwiek działalności o charakterze niepodległościowym. Dmowski opowiadał się więc za politycznym realizmem, czyli czekaniem na rozwój wypadków i wyborem sojusznika według zasady mniejszego zła. Stawiał na Rosję, wychodząc z założenia, że jest słabsza od Niemiec, a zatem stanie się bardziej skłonna do ustępstw. Zwłaszcza, że znajdowała się w sojuszu ze sprzyjającymi sprawie polskiej Francją i Wielką Brytanią.
W wielonarodowej monarchii austro-węgierskiej można sobie było pozwolić na więcej. Żądanie pełnej niepodległości też oczywiście nie wchodziło w grę, ale daleko idąca autonomia już tak. Tajny Związek Walki Czynnej mógł zatem za zgodą władz utworzyć jawne organizacje społeczno-wychowawcze: Związek Strzelecki i Polskie Drużyny Strzeleckie. Sama ich nazwa wskazywała, o co naprawdę chodzi – o strzelanie, czyli szkolenie przyszłych żołnierzy. Strzelcy i „drużyniacy” ubierali się jak wojskowi, nosili szare (jak wówczas mawiano – siwe) mundury i czapki maciejówki. Kolorowe naszywki na uniformach informowały o hierarchii. Biały pasek oznaczał chorążego, niebieski – porucznika, czerwony – kapitana. Do wybuchu wojny przeszkolono według różnych źródeł 13-19 tys. młodych mężczyzn. Sporo, ale w momencie wybuchu wojny w armii austriackiej służyło około 60 tys. Polaków, którzy mieli walczyć i ginąć za cesarza Franciszka Józefa.
Wyjechała Bryczka, wrócili ułani.
Józef Piłsudski jako komendant główny związków strzeleckich opowiadał się oficjalnie za ideą tzw. trializmu, czyli dodania do dwuczłonowej monarchii austro-węgierskiej trzeciego elementu w postaci Polski powiększonej o ziemie zaboru rosyjskiego. W dalszych planach miał walkę o niepodległość, ale z oczywistych względów tego już nie ujawnił.
30 lipca 1914 r., dwa dni po wypowiedzeniu przez Austrię wojny Serbii, wystąpił do władz austriackich o zgodę na mobilizację związków strzeleckich i wysłania ich na akcję dywersyjną do zaboru rosyjskiego. „Nie chciałem pozwolić, aby w czasie, gdy na żywym ciele naszej Ojczyzny miano wyrąbywać nowe granice państw i narodów, samych przy tem Polaków tylko zabrakło” – napisze rok później.
Pomysł zorganizowania na tyłach carskiej armii antyrosyjskiego powstania odpowiadał Austriakom, więc 2 sierpnia wyrazili zgodę. Piłsudski natychmiast wysłał na pogranicze zwiadowców. Siedmiu strzelców dowodzonych przez Władysława Belinę-Prażmowskiego od razu pokazało, na czym polega ułańska fantazja. Wyjechali z Krakowa bryczką, wrócili na zdobycznych koniach.
Następnego dnia komendant przemówił do pierwszego sformowanego oddziału: „Spotkał was ten zaszczyt niezmierny, że pierwsi(...)przystąpicie granice rosyjskiego zaboru, jako czołowa kolumna wojska polskiego idącego walczyć za oswobodzenie ojczyzny(...). Patrzę na was jako na kadry, z których rozwinąć się ma przyszła armia polska i pozdrawiam was jako pierwszą kompanię kadrową”. Brzmiała w tych słowach patriotyczna nuta, ale motywację strzelców wzmacniała także zapowiedź kariery, jaka ich czeka w razie zwycięstwa – mieli się stać wojskową elitą.
Licząca 164 ludzi kompania dowodzona przez porucznika Tadeusza Kasprzyckiego wymaszerowała z krakowskiego parku na Oleandrach w nocy z 5 na 6 sierpnia. O godzinie 9.45 strzelcy obalili słupy graniczne pod Michałowicami i wkroczyli do zaboru rosyjskiego. Nie napotykając na opór, dotarli do Kielc.
Liczyli na entuzjastyczne powitanie, ale przeżyli wielkie rozczarowanie. Zamiast wiwatować, ludzie zatrzaskiwali okna i drzwi. W „Kongresówce” jeszcze nie zabliźniły się rany po powstaniu styczniowym, a już rozszarpały je na nowo wieści o zbombardowaniu i spaleniu przez Niemców Kalisza. Austria była sojuszniczką Rzeszy, więc na poparcie oburzonych Polaków liczyć nie mogła.
Ogłoszoną 9 sierpnia odezwę naczelnego dowództwa austriackiej armii zaczynają się od słów: „Polacy! Zbliżą się chwila oswobodzenia spod jarzma moskiewskiego. Sprzymierzone wojska Niemiec i Austro-Węgier przekroczą wkrótce granice Królestwa Polskiego (...) Przychodzimy do Was jak przyjaciele. Zaufajcie nam! (…) Połączcie się z wojskami sprzymierzonymi, wspólnymi siłami wypędzimy z granic Polski azjatyckie hordy” zbyto wzruszeniem ramion jako bezczelną propagandę. Szans na wybuch powstania nie było, więc chociaż do Kielc przybyły dwie kolejny kompanie, 13 sierpnia zarządzono odwrót.
1. kompania kadrowa wkraczała do Kielc dwukrotnie w sierpniu 1914 roku. Pierwszy raz 12, ale następnego dnia wycofała się po walkach z Rosjanami. Drugi raz żołnierze pojawili się 19 sierpnia i zostali 3 tygodnie.
My, Pierwsza Brygada
Zawiedzeni Austriacy przedstawili Piłsudskiemu ultimatum: albo rozwiąże swoje oddziały, albo strzelcy zostaną wcieleni do Landsturmu (formacja wojskowa pospolitego ruszenia). Nadzieja na stworzenie polskiej armii zdawała się gasnąć, nim na dobre rozgrzała. W wiedeńskim parlamencie działało jednak wpływowe koło polskich posłów. Politycy zrobili, co do nich należało i uzyskali zgodę na tworzenie w oparciu o kompanie strzelecki Legionów Polskich. Nie miały to już być formacje ochotnicze, lecz regularne jednostki walczące u boku armii austriackiej.
27 sierpnia przystąpiono do formowania Legionu Zachodniego w Krakowie i Wschodniego – we Lwowie. Chętnych do służby nie brakowało, ich liczba szybko przekroczyła 10 tysięcy. Ale pojawił się nowy problem. Żeby zostać pełnoprawnym żołnierzem, rekrut musi złożyć przysięgę, a legionistom kazano deklarować wierność cesarzowi Austro-Węgier. W Krakowie poszło bez zgrzytów, natomiast we Lwowie większość odmówiła. Legion Wschodni więc rozwiązano. Tych, którzy złożyli przysięgę (ok. 800 osób, m.in. Józef Haller),skierowano do Legionu Zachodniego, opornych wcielono do jednostek austriackich.
Nowa formacja początkowo składała się z trzech pułków piechoty, które wobec dalszego napływu ochotników rozbudowano i przemieniono na brygady. W każdej służyło 5-6 tys. żołnierzy i oficerów. Weterani kompani kadrowej znaleźli się w I Brygadzie dowodzonej przez Piłsudskiego.
Do połowy 1915 r. legioniści walczyli na różnych odcinkach frontu rosyjsko-austriackiego, od Małopolski po Węgry i Ukrainę. Nie znali spokoju nawet w okresie świąt Bożego Narodzenia, gdy w trybie nagłym przerzucono ich pod Łowczówek koło Tarnowa, by zamknęli wyrwę w liniach obronnych przełamanych przez Rosjan. Poszli do walki na bagnety i wykonali zadanie.
II Brygada stoczyła morderczy bój, w śniegu i 20-stopniowym mrozie pod Kirlibabą na Bukowinie, broniła przejścia przez przełęcz pod Rafajłową (dziś Bystica na Ukrainie). Do legendy przeszła szarża wchodzącego w jej skład 2.szwadronu ułanów pod Rokitną. W ciągu piętnastu minut kawalerzyści przedarli się przez cztery linie rosyjskich okopów, ale w krzyżowym ogniu karabinów maszynowych ponieśli olbrzymie straty. Spośród 60 szarżujących tylko 7 wróciło bez szwanku, 17 poległo.
III Brygada toczyła ciężkie boje na Lubelszczyźnie i Wołyniu. Legioniści „rzucali swój los na stos”, nie mieli jednak żadnego wpływu na to, gdzie i z kim się biją.
Polak strzela do Polaka
„Chłopcy nasi zaczęli śpiewać »Bóg się rodzi«. I oto z okopów rosyjskich Polacy, których dużo jest w dywizjach syberyjskich, podchwycili słowa pieśni i poszła w niebo z dwóch wrogich okopów! Gdy nasi po wspólnym odśpiewaniu krzyknęli: »Poddajcie się, tam, wy Polacy!«, nastała chwila ciszy, a później – już po rosyjsku: »Sibirskije striełki nie sdajutsia«. Straszna jest wojna bratobójcza. Podobno jeden z naszych chłopców wziął do niewoli ojca swego, którego zabrali do wojska rosyjskiego” – tak Wigilię pod Łowczówkiem wspominał podporucznik i lekarz I Brygady Felicjan Sławoj Składowski. Nikt nie wie, do ilu podobnych wydarzeń doszło w ciągu wojny, ilu żołnierzy padło od kul wystrzelonych przez rodaków. 15 tysięcy legionistów rozpoznawalnych po orzełku na czapce stanowiło cząstkę kilkusettysięcznej rzeszy Polaków noszących mundury obcych armii.
Legioniści walczyli, ginęli, ale cel, jakim było odzyskanie własnego państwa, wciąż pozostawał równie odległy jak w pierwszych dniach wojny. Gdy Niemcy i Austriacy wyparli Rosjan z „Kongresówki”, Piłsudski uznał, że dalsze lojalne wspieranie zaborców traci sens. Dyskretnie wyhamował rekrutację nowych ochotników, rozbudował konspiracyjną Polską Organizację Wojskową (POW) i żądał od państw centralnych jasnych deklaracji odnośnie przyszłości Rzeczypospolitej.
Zbywany milczeniem lub ogólnikami, 29 lipca 1916 r. podał się do dymisji. W ślad za nim Polacy zaczęli masowo rezygnować ze służby w Legionach. Tymczasem krwawiące na Wschodzie i Zachodzie armie państw centralnych potrzebowały coraz więcej mięsa armatniego.. Wiedeń i Berlin musiały więc wykonać jakiś gest, by powstrzymać falę dezercji i zmotywować ludzi do walki. Stawało się to coraz bardziej konieczne, że równie wykrwawieni Rosjanie też próbowali przyciągać Polaków na swoją stronę.
Bez Mundurów i Butów
Zaczęli już 14 sierpnia 1914 r., gdy wzorem Austriaków i Niemców wydali odezwę do Polaków. Tak samo patetyczną, pustą i bezczelną: „Polacy! Wybiła godzina, w której przekazane Wam marzenie ojców i dziadów Waszych ziścić się może (…). Z sercem otwartym, z ręką po bratersku wyciągniętą, kroczy na Wasze spotkanie Wielka Rosja. Wierzy ona, iż nie zardzewiał miecz, który poraził wroga pod Grunwaldem. Od brzegów Oceanu Spokojnego do Mórz Północnych ciągną hufce rosyjskie. Zorza nowego życia dla Was wschodzi”. Gdy w odpowiedz na „wschodnią zorzę ” polscy politycy zaproponowali utworzenie sił zbrojnych walczących u boku Rosjan, zostali zignorowani Dopiero pojawienie się na froncie Legionów proaustriackich skłoniło Petersburg do przemyślenia oferty.
31 października działacz niepodległościowy Witold Ostoja-Gorczyński otrzymał telegram od dowódcy Frontu Południowo-Zachodniego wzywający do stawiania się w kwaterze głównej w Baranowiczach. Tam wręczono mu decyzję szefa sztabu rosyjskiej armii upoważniającą do formowania polskich oddziałów rozpoznawczych i dywersyjnych. Przez analogię do jednostek tworzonych w zaborze austriackim nazwano je Legionami. Pierwszy Legion powstawał w Puławach, więc zyskał miano Puławskiego, drugi – w Lublinie.
Rosjanom nieźle się wówczas wiodło na froncie, dlatego antypolskie kręgi w armii i na dworze carskim uważały przedsięwzięcie za zbędne i wszelkimi sposobami je torpedowały. W efekcie połowa żołnierzy nie dostała mundurów i butów, wszystkich wyposażono w jednostrzałowe karabiny, ale „zapomniano” o pochwach na bagnety. Musieli je nosić za pasem, co było niewygodne i niebezpieczne.
Mimo wszelkich trudności Legiony powstały i wiosną 1915 r. ruszyły na front, ponosząc ciężkie straty w walkach z Niemcami (Pakosław, Nurzec, Czeremcha). Pół roku później z tysiąca żołnierzy Legionu Puławskiego do walki było zdolnych niespełna dwustu, Legion Lubelski praktycznie przestał istnieć. Przeciwnicy formowania polskiego wojska osiągnęli cel, do którego dążyli od początku. 27 marca 1915 roku obie jednostki rozformowano i przekształcono w 739. drużynę (batalion) nowoaleksandryjską (Puławy w tym czasie nosiły nazwę Nowo-Aleksandria) i 740. drużynę lubelską.
Rosjanie nie przewidzieli jednego – klęski. Niespełna pięć miesięcy później do Warszawy wkroczyli Niemcy. Polacy znów stali się Petersburgowi potrzebni. Obie drużyny przerzucono do Bobrujska (środkowa Białoruś), gdzie miały się stać zalążkiem Brygady Strzelców Polskich. Gdy w marcu 1916 roku nową formację skierowano na front, liczyła już ponad 8 tysięcy żołnierzy.
Polski Wehrmacht
Niemcy jako jedyny z trzech zaborców nie wykazali żadnego zainteresowania tworzeniem polskiego wojska. Owszem, podpisali się z Austriakami pod odezwą z 9 sierpnia 1914r., ale natychmiast pokazali, co rozumieją przez „niesienie wolności i niepodległości”, równając z ziemią centrum Kalisza.
Równo rok później zajęli Warszawę. Na Wschodzie szło im gładko, na Zachodzie ugrzęźli w okopach Verdun i z każdym tygodniem rosło zapotrzebowanie armii na rekrutów. Ale prawo międzynarodowe zabraniało przymusowego poboru do wojska obywateli państw okupowanych. Czyli Polaków posiadających obywatelstwo rosyjskie.
1 grudnia 1916 roku oddziały Legionów Polskich wkroczyły do Warszawy. Weszły przez bramę triumfalną na moście ks. Józefa Poniatowskiego. Dowodził nimi gen. Stanisław Szeptycki. Warszawiacy sceptycznie przywitali legionistów
Po zajęciu „Kongresówki” skrupulatni Niemcy zaczęli rządy od spisu ludności, który wykazał, że do noszenia broni nadaje się 1,4 miliona mężczyzn. Nowo mianowany kwatermistrz generalny Erich von Ludendorff podsumował to krótko „Polak jest dobrym żołnierzem. Stwórzmy zatem księstwo polskie i postawmy na nogi polską armię”.
Sugestie kwatermistrza zostały wysłuchane. 5 listopada 1916 roku ogłoszono proklamację dwóch cesarzy – niemieckiego i austriackiego, która zapowiadała utworzenie „ziem panowaniu rosyjskiemu wydartych” samodzielnego państwa polskiego jako dziedzicznej monarchii konstytucyjnej.
Zaborcy po raz pierwszy wypowiedzieli się tak konkretnie o przyszłości Polski. Tyle, że ich prawdziwe intencje były łatwe do rozszyfrowania. Już cztery dni później niemiecki gubernator ogłosił bowiem zaciągi do Polnische Werhmacht – Polskiej Siły Zbrojnej (PSZ). Nikt nie miał wątpliwości o co naprawdę chodziło, więc ochotników zgłaszających się do punktów werbunkowych można było policzyć na palcach. Utworzenie PSZ oznaczało koniec legionów Piłsudskiego. Współpracujące z Niemcami władze austriackie przekształciły je w Polski Korpus Posiłkowy, który miał wejść w skład polskiego Werhmachtu.
Przysięgi nie będzie
Od tego momentu historia zaczęła gwałtownie przyspieszać. Na akt 5 listopada car odpowiedział deklaracją z 25 grudnia zapowiadającą, że celem wojny jest utworzenie „Polski wolnej, złożonej z wszystkich trzech części dotąd rozdzielonych, z własną władzą ustawodawczą i armią”. Nie zdążył już jednak podjąć żadnych działań, gdyż trzy miesiące później zmiotła go rewolucja.
Rząd Tymczasowy księcia Gieorgija Lwowa poszedł o krok dalej i przyznał „narodom ujarzmionym prawo stanowienia o własnym losie”. Następca Lwowa Aleksander Kiereński doprecyzował, że przyznaje to prawo „braterskiemu narodowi polskiemu”.
W rosyjskiej armii służyło wówczas niemal pół miliona Polaków, w tym 20 tys. oficerów i 119 generałów! Brygada Strzelców Polskich rozrosła się do ponad 18 tys. ludzi i została przekształcona w dywizję. Broniła przed Niemcami pozycji pod Tarnopolem i Brzeżanami na Ukrainie.
W tym samym czasie Polska Siła Zbrojna w Królestwie Kongresowym przechodziła dramatyczne wstrząsy. Od żołnierzy zażądano złożenia przysięgi na wierność niemieckiemu cesarzowi Było to już nie tylko sprzeczne z ich przekonaniami, ale także z polską racją stanu. Szala zwycięstwa w wojnie coraz wyraźniej przechylała się na korzyść wobec jej wrogów. Piłsudski, i w ślad za nim większość legionistów, powiedzieli „Nie!”.
W ramach represji komendanta uwięziono w twierdzy w Magdeburgu, 15 tys. żołnierzy pochodzących z zaboru rosyjskiego internowano w obozach w Szczypiornie (koło Kalisza) i Beniaminowie (pod Legionowem), 3 tys. obywateli Austro-Węgier wcielono do CK Armii i wysłano na front włoski. PSZ stopniało dookoła tysiąca ludzi. Dla legionistów z I i III Brygady, którzy solidarnie odmówili przysięgi, na tym zakończyła się wojenna epopeja.
Józef Piłsudski do końca życia cenił swoich legionowych oficerów. Oni również pozostali wierni marszałkowi.
Inaczej potoczyły się losy II Brygady, złożonej niemal wyłącznie z poddanych Habsburgów. Jej dowódca gen. Józef Haller uznał, że skoro już raz przysięgali wierność cesarzowi Austro-Węgier, bez ujmy na honorze mogą to zrobić ponownie. Ale pod warunkiem przejścia pod jego rozkazy. Niemcy nie protestowali, więc reanimowano Polski Korpus Posiłkowy oparty już niemal wyłącznie na II Brygadzie.
Bolszewików nie słuchamy!
Gdy w Krakowie wybuchł kryzys przysięgowy, na froncie wschodnim Niemcy ruszyli do kolejnej ofensywy, W nocy z 7 na 8 lipca 1917 r. przeprowadzili ostry ostrzał altyleryjski, także z użyciem gazów bojowych, pozycji bronionych przez Dywizję Strzelców Polskich. Żołnierze nie mieli masek przeciwgazowych, wpadli w panikę, ponad 400 zdezertowało. Dziesięć dni później do dowództwa nadeszła depesza: „Dywizję rozformować”.
Szczegółów nie podano, więc w polskich szeregach zapanowały minorowe nastroje. Niepotrzebnie. Rosyjski rząd tymczasowy był już tak słaby, że skwapliwie przyjmował każdą ofertę współpracy militarnej. Pod koniec czerwca przedstawił ją Naczpol (Naczelny Polski Komitet Wojskowy), reprezentujący półmilionową rzeszę Polaków służących w rosyjskiej armii.
Stojący na czele Naczpolu Władysław Raczkiewicz uzyskał zgodę na tworzenie polskiego wojska już bez żadnych formalnych ograniczeń. Do nowych jednostek mogli zaciągnąć się wszyscy Polacy, także oficerowie i żołnierze z armii rosyjskiej. Nie chodziło już o formacje niezdolne do samodzielnego działań, lecz o potężną siłę. Planowano utworzenie trzech korpusów po 60-70 tysięcy ludzi.
Najsprawniej przebiegała rekrutacja do dowodzonego przez gen. Józefa Dowbór-Muśnickiego I Korpusu, który szybko osiągnął połowę przewidywanego stanu osobowego. W jego skład weszła m.in. rozwiązana dywizja strzelców. II Korpus powstawał na Besarabii, III – na Ukrainie. Wszystkie nadal pozostawały częścią armii rosyjskiej.
Sytuacja skomplikowała się w listopadzie 1917 r., po przejęciu władzy przez bolszewików. Teoretycznie Polacy powinni się im podporządkować, ale z oczywistych względów tego nie zrobili. Uznali się za siłę sojuszniczą ententy i naturalną wobec ekipy Lenina.
Nadal zamierzali walczyć z państwami centralnymi. Ale bolszewicy uchwalili tzw. Dekret o pokoju, ogłosili zawieszenie broni i podjęli negocjacje z Niemcami. Polskie korpusy znalazły się między młotem a kowadłem.
CK Dezerterzy
Po rewolucji bolszewickiej Niemcy posuneli się daleko na wschód, zajęli m.in. Białoruś, gdzie w Bobrujsku formował się I Korpus Dowbór-Muśnickiego. Przed Polakami stanął trudny dylemat – podjąć z nimi walkę czy nawiązać współpracę. W znalezieniu rozwiązania pomogła nowa sytuacja polityczna w Warszawie, gdzie do czasu ustanowienia monarchii władzę miała sprawować Rada Regencyjna. Naczpol uznał ją za zalążek władzy odradzającego się państwa polskiego i podjął decyzję o podporządkowaniu regentom naszych sił zbrojnych w Rosji.
I tak już skomplikowana historia powikłała się jeszcze bardziej. Polskie formacje na Wschodzie były sojusznikami ententy, a składały nową przysięgę na wierność zależnej od Niemców Rady Regencyjnej. Mało tego, I Korpus w ramach porozumienia z armią niemiecką przyjął pod zarząd okupacyjny sześć powiatów w rejonach Bobrujska.
Ale i na tym nie koniec. 9 lutego 1918 roku Niemcy i Austro-Węgry podpisał w Brześciu traktat pokojowy z Ukraińską Republiką Ludową. Bez konsultacji z Polakami zdecydowały o przekazaniu Ukrainie Chełmszczyzny (z miastem Chełm) i części Podlasia. W tajnym protokole postanowiły, że Lwów i Przemyśl wejdą w skład nowego, autonomicznego królestwa.
Polacy odebrali to jako akt skrajnej nielojalności i pogardy. W Warszawie podał się do dymisji rząd powołany przez Radę Regencyjną, ale najostrzej zareagowali żołnierze Polskiego Korpusu Posiłkowego, czyli legioniści II Brygady generała Hallera. 13 lutego podjęli decyzję o wypowiedzeniu posłuszeństwa Austriakom i połączeniu się z oddziałami polskimi formowanymi w Rosji.
By tego dokonać, musieli się przebić przez linię frontu. Dla kamuflażu przekazali Austriakom informacje, że 15 lutego przeprowadzą nocne manewry. Mieli do przejścia ponad 30 kilometrów. Wyruszyli o 18:00.
Dwie godziny później Austriacy zorientowali się, o co chodzi, i wydali rozkaz zatrzymania Polaków. Przejęli posuwających się bardzo wolno pułk artylerii i tabory. Jeńców potraktowali jak dezerterów, żołnierze (ok 3,5 tys.) mieli zostać zdegradowani i wysłani na front włoski, oficerowie (ok 200) – stanąć przed sądem wojennym.
II Brygada parła jednak naprzód, pod Rarańczą rozbiła próbujący zablokować jej drogę pułk austriacki, około 1.00 w nocy dotarła do linii frontu. Austriacy przepuścili ją bez walki, w okopach rosyjskich nie było nikogo. 1700 legionistów odśpiewało „Rotę” i pomaszerowało dalej. Przeszli jeszcze 300 kilometrów, 6 marca połączyli się z II Korpusem Polskim.
Ostatni bój
3 marca 1918 r., również w Brześciu, Niemcy i Austro-Węgry podpisały traktat pokojowy z Rosją, która wycofała się z wojny. Polskie jednostki wojskowe stały się zawalidrogą dla obu stron, bolszewicy widzieli w nich narzędzie „imperialistów”, Niemcy – przeszkodę w zakończeniu działań na Wschodzie niepozwalające na przerzucenie wszystkich sił na front zachodni.
6 maja dowództwo II Korpusu stacjonującego pod Kaniowem otrzymało od Niemców ultimatum z żądaniem złożenia broni w ciągu trzech godzin. Polacy odpowiedzieli ogłoszeniem alarmu i przygotowaniami do obrony. Niemcy nie spodziewali się takiego obrotu sprawy, więc wycofali ultimatum, tłumacząc, że nastąpiło nieporozumienie. Po cichu ściągali jednak posiłki i w nocy z 10 na 11 maja zaatakowali.
Polacy bronili się do wieczora, gdy wyczerpały się zapasy amunicji. Nie mieli wyjścia, musieli się poddać. 3000 żołnierzy i 250 oficerów trafiło do obozów dla internowanych na Węgrzech. Generał Haller i około 2 tys. ludzi zdołało się jednak wyrwać z okrążenia. Potem, przez Moskwę i położony na dalekiej północy Murmańsk wydostali się z Rosji. Haller dotarł do Francji, gdzie stanął na czele Polskiej Armii, nazywanej od koloru mundurów – Błękitną.
Ta formacja mogła powstać dużo wcześniej, jednak Paryż związany sojuszem z Rosją nie zgadzał się na to. Gdy tuż po wybuchu wojny zapowiedziano utworzenie polskiego legionu, gwałtownie zaprotestowała carska ambasada. Francuzi, którym bardzo zależało na tym, by Rosja odciągała możliwie najwięcej sił niemieckich na Wschód, natychmiast powstrzymali rekrutację, a powstający w Bayonne tzw. Legion Bajończyków wcielili do Legii Cudzoziemskiej.
Dopiero po obaleniu caratu i deklaracji rządu Kierońskiego o prawie narodów do samostanowienia zezwolili Polakom na tworzenie własnej armii. Napływali do niej ochotnicy z Francji, USA, Kanady, Brazylii, a przede wszystkim zwalniani z obozów jeńcy polskiego pochodzenia służący w armii niemieckiej i austriackiej. Gdy we Francji polska armia rosła w siłę, na Wschodzie jej historia dobiegała końca.
Po rozbrojeniu II Korpusu Niemcy zażądali złożenia broni przez I Korpus gen. Dowbór-Muśnickiego, Austriacy – przez III Korpus. Wiedząc, co stało się pod Kaniowem, Polacy nie stawiali oporu, uniknęli internowania i mogli wrócić do kraju.
W Rosji wciąż jednak pozostawały dziesiątki tysięcy rodaków wcielonych do carskiej armii. By nie zostawić ich na pastwę losu i bolszewików, podjęto decyzję o utworzeniu 4. Dywizji Strzelców Polskich pod dowództwem gen. Lucjana Żeligowskiego. Początkowo formowano ją w okolicach Murmańska, a gdy komuniści zaczęli rozstrzeliwać bez sądu Polaków przedzierających się na północ, ośrodki rekrutacyjne przeniesiono na Kubań. Formalnie włączono ją do Polskiej Armii we Francji, co ułatwiło współpracę z zachodnimi siłami interwencyjnymi w sowieckiej Rosji i chroniło żołnierzy przed traktowaniem przez bolszewików jak dezerterów. Po ciężkich walkach dywizja przebiła się do Odessy, skąd – wraz ze sprzętem – została ewakuowana do Polski.
Szans dotarcia do punktów werbunkowych 4. Dywizji nie mieli zesłańcy i jeńcy przetrzymywani w obozach na Syberii. Z myślą o nich powołano 5. Dywizję Strzelców Polskich. Licząca ok. 12 tys. żołnierzy formacja współdziałała z „białą” armią Kołczaka, osłaniała jej ewakuację Koleją Transsyberyjską, toczyła ciężkie walki przy 30-stopniowym mrozie. Otoczona w styczniu 1920 r. musiała złożyć broń. Bolszewicy jak zwykle nie dotrzymali honorowych warunków kapitulacji i zesłali jeńców do katorżniczej pracy. Około tysiąca żołnierzy wyrwało się jednak z okrązenia i małymi grupkami przebiło się przez całą Syberię do portu Dairen(obecnie Chiny), skąd na statkach brytyjskich, po 3-miesięcznym rejsie, w lipcu 1920 r. dopłynęli do Gdańska. Prosto z pokładu ruszyli na front, by bronić kraju przed Armią Czerwoną
Jeśli dotrwaliście do końca, to gratuluje. Artykuł przepisywany ręcznie więc mogły się pojawić wszelakie błędy(za które przepraszam).
Jeśli chcesz wyłączyć to oznaczenie zaznacz poniższą zgodę:
Oświadczam iż jestem osobą pełnoletnią i wyrażam zgodę na nie oznaczanie poszczególnych materiałów symbolami kategorii wiekowych na odtwarzaczu filmów